Strony

piątek, 15 września 2017

Kimi no Na wa - bardzo dobry film z potencjałem na średnią serializację

Chcąc jak najbardziej odsunąć w czasie moment kiedy sięgnę po ostatnią część Kizumonogatari postanowiłem sięgnąć po coś innego. Padło na Kimi no Na wa, o którym w fandomie było głośno. Hype na ten film był tak wielki, że planowałem nigdy się za to nie zabrać - staram się unikać wyhypowanych rzeczy gdyż bardzo często wychodzi na to, że opinie były mocno przesadzone. Czy Twoje imię też jest tylko ładnie pomalowaną wydmuszką? O dziwo nie.


W tym filmie można było zepsuć wiele. Ba, można było zepsuć wszystko. Gdyby tylko nieco popsuć proporcje to film mógłby stać się albo głupiutką komedyjką, albo głupiutkim ecchi. Historia o próbie oszukania przeznaczenia mogłaby stać się tylko mało ważnym tłem dla lawiny wtórnych gagów. Na szczęście Makoto Shinkai okazuje się być człowiekiem z bardzo dobrym poczuciem równowagi.

Kimi no Na wa opowiada historię dwójki młodych ludzi, którzy nie znają siebie, nie wiedzą o swoim istnieniu, żyją w miejscach, które nie mają ze sobą właściwie nic wspólnego. Mieszkająca w niewielkim miasteczku Mitsuha Miyamizu i Taki Tachibana, który mieszka w Tokyo, budząc się pewnego poranka odkrywają, że zamienili się ciałami. Nie wiedzą, że to wydarzenie jest początkiem rozpaczliwej pogoni za zmianą przeznaczenia.


Tutaj należy się zatrzymać i nie brnąć dalej w fabułę gdyż jest ona najmocniejszą stroną tego filmu. W teorii każdy film powinien bronić się fabułą, ale nie oszukujmy się, nie zawsze tak jest. Tutaj historia została poprowadzona fenomenalnie i mimo, że motyw zamiany ciałami nie jest czymś odkrywczym i faktem jest, że bardzo łatwo zmienić to w infantylną rozrywkę dla mas, postarano się by ostateczny wydźwięk nie okazał się czymś płytkim. Dodam jeszcze, że moment kulminacyjny był pierwszą od dekady rzeczą w anime, która na prawdę mnie zaskoczyła.

Strona audiowizualna jest dobra, ale daleko jej do czegoś więcej. Kreska jest całkiem ładna i solidna, dobrze operowano światłem i kolorami, ale w moim odczuciu - zwłaszcza po wcześniejszym obejrzeniu dwu części Kizumono - jest zbyt zwyczajna. Brak tutaj czegoś charakterystycznego, jakiegoś elementu, który w zestawieniu z innymi filmami krzyczałby "JESTEM FILMEM MAKOTO SHINKAIA! TO O MNIE WSZYSCY MÓWIĄ!". Ścieżka dźwiękowa jest. Poza kilkoma piosenkami od Radwimps  i może dwoma innymi utworami OST nie prezentuje się zbyt ciekawie, ale przecież nie musi, to nie muzyka ma tutaj grać pierwsze skrzypce.


Nie sposób zbytnio rozpisywać się na temat tego filmu gdyż każde słowo mogłoby być potencjalnym spoilerem i mimo iż nie jestem z tych, którzy za spoilery mogą ukrzyżować, nie zmienia faktu, że w mojej ocenie ten film należy odkrywać indywidualnie.

Nie omieszkam jednak nadmienić dlaczego w tytule postu napisałem "[...]z potencjałem na średnią serializację". Chodzi mi głównie o motyw zamiany ciałami, który w filmie został potraktowany dość po macoszemu. Taka praktyka, aż prosi się o to by pokazać więcej. W filmie nie było na to miejsca - po pierwsze ograniczenia czasowe, po drugie straciłby na tym mocno wydźwięk całości. W takim przypadku na przeciw mógłby wyjść serial, który mógłby ten wątek znacząco rozwinąć. Mam nadzieję, że serial nigdy nie powstanie. Byłby co najwyżej średni i mógłby całkowicie zepsuć wizerunek filmu. Stałby się tym o czym wspominałem na początku tekstu - głupiutką komedyjką z lawiną wtórnych gagów.

Niech Kimi no Na wa pozostanie bardzo dobrym filmem i niczym więcej, niczym mniej.


Pozdrawiam,
Grizz.









Film kończy się pięknie naiwnym happy endem, który porusza bardzo wrażliwą strunę moich przekonań. Nie dajmy sobie wmówić, że coś musiało się wydarzyć.

"Wasze życie należy tylko do was. Powstańcie i przeżyje je" ~Richard Rahl. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz