czwartek, 25 sierpnia 2016

Piękny ten drugi sezon "Monogatari series"


Zbyt rzadko mam okazję oglądać takie perełki jak seria Monogatari. Wciąż nie mogę wyjść z podziwu jak Shaft potrafi bawić się formą przekazu tworząc coś co można śmiało określić jako dzieło sztuki. To już nie jest zwykłe anime, to niepowtarzalne doznanie.


Nie sposób powiedzieć cokolwiek odkrywczego o drugim sezonie Monogatari z racji tego, że wybitnie odkrywczy nie jest. Źle by było gdyby twórcy uznali, że ta seria potrzebuje czegoś odkrywczego. Jednakowoż to i tamto uległo rozwinięciu.

Najbardziej widać to w warstwie fabularnej. Nie małym zaskoczeniem było dla mnie gdy uświadomiłem sobie, że w Monogatari series: second season mam do czynienia z jedną, spójną historią miast kilku mniejszych luźno powiązanych jak w przypadku Bakemonogatari. Tak na prawdę mamy do czynienia z dwiema historiami, ale jedna z nich dzieje się równolegle do wydarzeń właściwych i ma być swego rodzaju konkluzją na temat Hanekawy.

Pomińmy jednak na chwilę kwestię Tsumasy i skupmy się na wątku właściwym. Znów mamy do czynienia z tzw. arcami, które w teorii wyznaczają podział fabularny na kilka postaci. W Bakemono podział był o tyle widoczny, że mimo iż wydarzenia działy się kolejno po sobie to wszystko miało jasny początek i koniec. Wiązało się to również z indywidualną stylistyką dotyczącą konkretnej postaci. Tutaj sytuacja ma się troszkę inaczej. W przeciwieństwie do pierwszego sezonu podział jest bardziej umowny i ma na celu raczej determinować pojawienie się pewnych postaci, miejsc, sytuacji i co się z tym wiąże - różnorodnej stylistyki.

Zastosowano tutaj "prawdziwy" wątek fabularny i wyszło to całości bardzo na plus. W poprzednim sezonie brakowało mi właśnie głównego wątku, który by wszystko spajał. Oczywiście ten swój swoisty podział bezdyskusyjnie miał pewien urok, jednak należę do ludzi lubujących się w historiach i w przypadku Monogatari series: second season mój głód historii został zaspokojony. Pomimo podziału na - nazwijmy to umownie - rozdziały, które sugerują odrębną tematykę to wszystko się ze sobą łączy, splata i w efekcie dostajemy ciekawie przedstawioną historię.

Ciekawym zabiegiem jest zaburzenie chronologii wydarzeń tak, że aby pojąć całość fabuły to widz jest zmuszony do poukładania sobie w głowie to co było dane mu zobaczyć. Nie jest to jednak "widzimisię" twórców, a fabularnie uzasadniony zabieg. Można BARDZO ogólnikowo określić, że fabułą sama siebie przestawia.

Nigdy zbyt wiele Kaikiego.

Od strony audiowizualnej jest świetnie. Troszkę boli mnie skąpo użyta stylistyka obecna w arcu Hitagi z Bakemono jednak jest to zrozumiałe ze względu na to, że Senjougahara nie dostała własnego czasu antenowego. Nie oznacza to oczywiście, że jest postacią nieistotną, ale stała się kimś kto jest na tym samym szczeblu fabularnej hierarchii, na którym był Meme w Bakemono. Przez przesunięcie jej na trochę inny plan, swój czas dostały inne postaci i tak oto mamy okazję podziwiać genialne stylizowane retrospekcje w opowieści o przeszłości Shinobu czy.. po prostu możemy podziwiać Kaikiego. Widać w tym jak znacząco został zwiększony budżet na Monogatari. Nie brakło oczywiście pewnych uproszczonych elementów przekazu, które stały się już znamienne dla tej serii, ale nie sposób nie dostrzec jak twórcy rozwinęli skrzydła. Warto nadmienić, że w końcu pojawiło się więcej postaci drugo czy nawet trzecioplanowych, które są ukazane w typowym dla Shafta, pełnym umowności stylu. Właściwie cały styl wizualny jest tutaj bardzo umowny i ta umowność jest piękna i niezwykle wiarygodna.

Nigdy nie przestanie mnie zadziwiać jak swobodnie Shaft miesza różne style.
Dźwięk też jest na na prawdę dobrym poziomie - począwszy o takich "pierdół" jak openingi i indingi, po zabawę dźwiękiem w dialogach, aż po OST, który jest na prawdę dobry, a w przypadku retrospekcji Shinobu jest wręcz świetny. No i OST Kaikiego też jest bardzo dobry i wyrazisty. Tak jak Kaiki.

Na uznanie zasługuje również opening do ostatniego "rozdziału" opowieści, który bardzo fajnie miesza oryginalny styl serii Monogatari oraz "alternatywną", oldschoolową kreskę. Niby taka pierdółka, a cieszy.

Twórcy wyraźnie wzięli sobie do serca znaczenie słowa "monogatari" i zaserwowali widzowi ciekawie prowadzoną, spójną historię z intrygującą formą przekazu. Chciałoby się powiedzieć o tym coś więcej, ale grzechem by było zdradzać więcej. Seria Monogatari jak na początku wspomniałem jest wyjątkowym doznaniem, które każdy powinien odczuć na sobie indywidualnie. Wiadomym jest, że nie każdemu przypadnie do gustu z racji swej nieco ekscentrycznej formie przekazu, jednak na pewno warto dać tej serii szansę. Dla tych jednak, którym przypadnie ona do gustu, zawsze będzie zajmować wyjątkowe miejsce w sercach pełnych miłości do japońskiej sztuki animacji.


Pozdrawiam,
Grizz

Rzeczony opening.



Nadszedł czas by wspomnieć o Hanekawie i jej historii. Fragment dotyczący Tsubasy dzieje się obok wydarzeń, w których bierze udział Koyomi co może zaskoczyć gdyż Araragi zawsze był integralną częścią wydarzeń związanych z Tsubasą.

Wydarzenia tutaj pokazane zamykają niejako wszystko to co zostało nam ukazane od Nekomonogatari kuro przez Bakemonogatari do chwili "obecnej". Historia Hanekawy zawsze była inna od reszty gdyż wiązała się tylko i wyłącznie z nią. W sumie to też z Araragim, ale to ona była źródłem, alfą, genezą tego co ją spotykało. Sposób ukazania jej historii zawsze też był inny niż w reszcie przypadków, a to dlatego, że narracja była bardziej bezpośrednia - historia nie była nam przez kogoś tam opowiedziana, a poznawaliśmy ją od źródła(czy to od Koyomiego czy Hanekawy bezpośrednio). Przez to też zawsze styl tej opowieści wydawał mi się niezwykle zwyczajny, ale tak miało być - miała to być historia bardzo dosłowna.

Arc Hanekawy jest też o tyle istotny, że skupia się na czymś innym niż główny wątek. Ile razy oglądając anime mieliśmy pokazany po prostu strumień wydarzeń związanych wyłącznie z głównym bohaterem, jednym wątkiem itp.? Ile razy było nam jednak dane poznać to co przeżywają inne postaci? Ten arc świetnie pokazuje, że może istnieć coś poza głównymi wydarzeniami co może być interesujące i w jakiś sposób istotne.

Wątek, można by rzec, poboczny jest jednak istotny w kontekście ogółu postaci jakie było dane nam poznać bo niezwykle ludzki i doczesny.

piątek, 19 sierpnia 2016

Dzisiaj o Ano Natsu de Matteru i "świadomości" anime


Po tym jakże pięknym Guilty Crown, które wywarło na mnie tak piorunujące wrażenie miałem ochotę obejrzeć coś takiego zwykłego, prostego, może lekko głupawego. Chciałem coś co pozwoli mi zapomnieć o tym rozczarowaniu. Pomyślałem "chciałabym obejrzeć coś jak Onegai Teacher". Ano Natsu de Matteru właśnie to mi dało.


No może nie dokładnie dało to co Onegai Teacher i to nie ze względu na ogólnie panującą opinię - błędną zresztą - ale ze względu na to, że jest to anime bardziej przemyślane. Tak po za tym to niemalże kreska w kreskę OT.

Historia opowiada o licealiście Kaito Kirishimie, któremu spada na głowę statek kosmiczny niemalże go zabijając. Jakimś "cudem" przeżywa i zapomina o tym wydarzeniu. Później, testując znalezioną na strychu kamerę, należącą niegdyś prawdopodobnie do jego dziadka, zauważa urodziwą niewiastę Ichikę Takatsuki, która znacząco odmieni nieco zbyt monotonne życie naszego bohatera. Kaito postanawia nakręcić ze swymi przyjaciółmi Kanną Tanigawą, Tetsurou Ishigakim, Mio Kitaharą film, a Ichika zostaje w to oczywiście zaangażowana jako główna bohaterka powstającej produkcji. Jak można się spodziewać po autorach anime Ichika okazuje się być kosmitką i w wyniku kilku "nieprzemyślanych" słów wprowadza się do domu Kaita.

Brzmi znajomo? Onegai Teacher z tym, że zamiast nauczycielki mamy licealistkę. Głupio by było pisać coś więcej o fabule gdyż tak jak w przypadku OT przez całą serię mamy jej na prawdę niewiele, całość opowieści zamknięta jest w dwu może trzech odcinkach i nie jest to wbrew pozorom złe. Cały tok wydarzeń skupia się kwitnącym uczuciu Kaita i Ichuiki oraz wszechobecnym tsunderyzmie. Poza jedną bohaterką, każda istotna postać w tym anime jest tsundere, ale takim dobrym powiedzmy, że "staroszkolnym" tsundere. Bohaterowie zachowują się bardzo podobnie jak w Onegai - ten chce być z tą, ta z tym i robi się taki łańcuszek wzajemnych ochów i achów co oczywiście koliduje z tym co czuje inna postać. Nie jest to jednak jakoś wyjątkowo "nachalne", nie odrzuca, ale dlaczego to wyjaśnię za chwilę.

Audiowizualnie jest na porządnym poziomie - kreska jest przyzwoita, żywe kolory, animacje też nie są uderzająco kulawe. OST jest całkiem przyjemny choć nie wybija się - ot, pasujące do całości utwory. Opening brzmi bardzo podobnie do tego z Onegai Teacher i poza jednym, troszkę irytującym dźwiękiem jest to bardzo przyjemna piosenka. Endging wypada nieco lepiej ze względu na spójność melodii.

Czyżbym troszkę zbyt wiele przyrównywał Ano Natsu de Matteru do Onegai Teacher? Nie. Jeśli ktoś oglądał to drugie to na pewno nie umknie jego uwadze jak podobne są te oba anime. Mogę pokusić się o stwierdzeni, że Ano Natsu to takie OT dla ludzi, którym nie podobało się Onegai. Gdybym nie przeczytał wcześnie, że to anime stworzyli ludzie odpowiedzialni za OT to uznałbym to za bezczelny plagiat.

Mimo iż nie jest to nic odkrywczego, zachwycającego, jakoś specjalnie porywającego to muszę przyznać, że Ano Natsu de Matteru to na prawdę dobre anime przy którym bawiłem się naprawdę dobrze. Mogę z czystym sensem polecić je każdemu.


Dlaczego tak bardzo mi się podobało to anime? Z tego samego powodu z jakiego podobało mi się Konosuba czy osławione Onegai Teacher - to anime jest po prostu "świadome" tego czym chce być.Nie ma tutaj żadnych zbędnych treści, ukrytego przekazu, morału itp. Skąpa, prosta fabuła, którą można streścić w dwóch odcinkach? Tak miało być. Bohaterowi, którzy są bardzo prości, momentami głupawi, aż do przesady trunderowaci? Tak miało być.

Twórcy dokładnie wiedzieli jakie anime chcieli zrobić. Miało być to prosta, romansikowa, lekka historia przy której można się od czasu do czasu uśmiechnąć. Nic co zmusiłoby do refleksji, nic wzruszającego, bez prób przekazania ważnych wartości. Stworzyli to co zamierzali. Tak samo jak w przypadku Konosuby czy Onegai Teacher. Brak zbędnych treści, dokładnie to co miało być.

To jest czynnik, który definiuje dobre anime. Anime musi być świadome tego jakie chce być. Jeśli twórcy na siłę kombinują, wplatają coś bez przemyślenia czy to pasuje, czy to ma jakikolwiek sens, czy nie będzie kolidować to z ogólnym obrazem to nie wyjdzie z tego nic dobrego. Wszystko musi być bardzo dobrze przemyślane od początku do końca. To dlatego tak uwielbiam FMA:Brotherhood, Tengen Toppa Gurren Lagann czy Stens;Gatei - te serie są do perfekcji przygotowane, jest w nich dokładnie to co powinno być. Dlatego też mam tak ogromną niechęć do Tokyo Ghoul czy też Guilty Crown - twórcy chcieli więcej niż mogli bądź powinni.

Jestem bardzo wybrednym widzem, dopatruję się nieścisłości, zwracam uwagę na szczegóły. Przez niemal dekadę oglądania "chińskich bajek" zrozumiałem, że anime nie muszą być wcale ambitne by było dobre. Nie wiem czym jest to spowodowane, może tym, że "na zachodzie" anime uchodzi za takie nie mainstreamowe medium pokazujące bardzo wartościowe treści. Może twórcy to dostrzegli i zaczęli się bardziej starać, a może powód jest zupełnie inny. Niemniej jednak nauczyłem się doceniać proste historyjki jak np. Ano Natsu bo takie najczęściej są samoświadome co czynie je naprawdę dobrymi. Nigdy nie będą mogły stawać w szrankach z anime takiego kalibru jak np. FMA:Brotherhood, ale przecież wcale tego nie chcą. Są jakie są, niczym więcej, niczym mniej.

Istnieje też możliwość, że tłumaczę to sobie tak tylko dlatego, że szukam uzasadnienia dlaczego jestem jedną z dwóch osób na świecie lubiących Onegai Teacher.