środa, 27 grudnia 2017

Dotarliśmy do końca? Ten tekst nie jest o Owarimonogatari.

W końcu udało mi się obejrzeć drugi sezon Owarimonogatari więc jest to dobry momenty by niejako podsumować całą serię, a przynajmniej pewne jej aspekty - Monogatari oglądałem na przestrzeni lat, a moja pamięć jest wyjątkowo dziurawa. Nie chcę pisać o konkretnym sezonie jak w przypadku Mono 2nd bo tamten tekst był po prostu zły, a Mono zasługuje na tylko dobre teksty(stwierdziwszy to piszę dalej stając się hipokrytą).


Osiem lat minęło od wyemitowania Bakemonogatari, anime będącego początkiem dość długiej serii, która się dla mnie ważnym elementem rozwoju jako widza "chińskich bajek".

Nie zaczęło się jednak od Monogatari, a pierwszym co obejrzałem od Shafta co zniszczyło mój stereotypowy pogląd na to jak powinno wyglądać anime było Mekakucity Actors. To tam po raz pierwszy doświadczyłem "shaftowego" podejścia do prezentacji treści anime. Muszę przyznać, że było to doświadczenie dziwne, ale jednocześnie intrygujące, chciałem więcej. Dzięki mojemu dobremu znajomemu trafiłem na Bakemono - tak podobne, ale jednocześnie tak odmienne, ciekawe, intrygujące i niemiłosiernie irytujące przez te pojedyncze klatki z tekstem.

Oglądając produkcje Shaftu widz wie dokładnie czego może się spodziewać - wszystkiego. Shaft jest bardzo elastyczny jeśli chodzi o styl swoich produkcji - z jednej strony lwia cześć tego co widziałem miała pewne elementy wspólne, ale każda miała też znaczną ilość elementów indywidualnych, które definiowały każde anime jako indywiduum. Dzieje się tak również w przypadku Monogatari, które jest swoistym mikroświatem .

Jedna z najlepiej napisanych postaci, swoją drogą moja ulubiona.

Shaft stworzyło serię wyjątkową na wiele sposobów, ale niewątpliwie tym co najbardziej rzuca się w oczy to niebywale niejednolita oprawa wizualna. Nie zaskoczę zapewne nikogo tym, że mieszanie stylów, niepasujące do siebie elementy, cgi, które niekiedy odstaje, a niekiedy jest idealnie wkomponowane w resztę jest tym co w przy pierwszy kontakcie urzekło mnie najbardziej. Anime, które dotychczas oglądałem były bardzo hermetyczne i poukładane jeśli chodzi o styl. Bakemonogatari pokazało mi, że w chaosie może być większy porządek niż można na pierwszy rzut oka zauważyć.

Podejrzewam, że ta "nierówna" oprawa wizualna była dla wielu pretekstem porzucenia serii. Zapewne ze mną byłoby podobnie, ale zauważyłem pewną bardzo istotą kwestię - to co w większości produkcji jest tłem dla fabuły tutaj jest jednym ze sposobów opowiadania historii i przedstawiania bohaterów. Najlepiej widać to w przypadku Bakemonogatari gdzie każdy arc ma unikatowy styl pasujący do konkretnej postaci, która jest w jego centrum.

Patrząc z szerszej perspektywy łatwo dostrzeżemy, że każda z części poszczególnych sezonów(Monogatari ma specyficzny podział na sezony) czymś się do siebie różni dostosowując się do konkretnych postaci czy wątków.

Pozostałe elementy przekazu również są na swój sposób specyficzne. Interakcje pomiędzy postaciami bywają absurdalne, dialogi są zbyt długie i momentami zasypane zbędnymi informacjami,  pojawiają się te nieszczęsne "plansze" z tekstem, które momentalnie znikają.

Prawdę powiedziawszy tego mogłoby nie być. Historia sama w sobie jest na tyle prosta, że można by ją przestawić w sposób typowy dla anime. Monogatari mogłoby być zwyczajną serią. Nie twierdzę, że fabuła jest płytka czy nudna, ale nie jest czymś czego nie można opowiedzieć prościej.

Dlaczego więc seria wygląda tak jak wygląda? Dlatego, że nie jest to po prostu anime, jest to sztuka, spektakl, doświadczenie. Mono jest czymś co pokazuje, że anime może być czymś więcej, że nie musi być dosłowne. Jest jednak coś jeszcze.


Słowo "monogatari" znaczy tyle co "opowieść" i tym dokładnie jest ta seria - jest opowieścią. Czytając książkę czy opowiadanie nie widzimy wszystkiego, są elementy dokładnie opisane i są one dosłowne, ale jest też wiele elementów umownych. Podczas poznawania opowieści w naszej głowie powstaje obraz, który niekoniecznie musi być w pełni poukładany, który jest na swój sposób chaotyczny, a pewne elementy są dopowiadane.

Wydarzenia w Monogatari nie są przedstawiane, a raczej opowiadane i dlatego strona wizualna jest mocno umowna by nie zakłócać opowieści. Pewne elementy są widzowi podsuwane, ale pełny obraz historii kreuje się w umyśle widza. Widz nie ogląda zwykłego anime, a poznaje opowieść. Jest to swego rodzaju paradoks gdyż z jednej strony wizualny aspekt anime dopowiada pewne rzeczy i mocno rzuca się w oczy, ale z drugiej ma być na tyle wycofany by główna uwaga padła na historię. Zrobienie tego tak by jednocześnie kłóciło się to ze sobą, ale też współgrało by jednocześnie elementy były w tle i były tłem i zrobienie tego tak dobrze ciągle jest poza moimi zdolnościami pojmowania i dlatego z każdą kolejną częścią popadam w zachwyt. Na prawdę cieszę się, że to właśnie Shaft ekranizuje Monogarari.

Jeśli mowa o historii to warto w końcu wspomnieć coś o Owarimonogatari. Drugi sezon pięknie domyka całą dotychczasową historię i uświadamia pewne kwestie. Mogłoby się wydawać, że wydarzenia pomimo ciągłości są podzielone - sezon pierwszy potem drugi i Owari. Prawda jest jednak taka, że nie ma tego podziału i wszystko jest ze sobą mocniej powiązane niż mogłoby się wydawać. Nie jest to jednak połączenie związane stricte z samym ciągiem fabularnym, a raczej głównym bohaterem. W drugiem sezonie Owarimonogatari zostaje zadane ważne pytanie na które z jednej strony odpowiedź jest bardzo prosta, ale z drugiej słuszność tej odpowiedzi została podważona już w Bakemono. Odpowiedź na to pytanie dotyczy Koyomiego, ale znalezienie tej odpowiedzi nie leży tylko w jego gestii bohatera, ale również widza. Wszystkie wydarzenia opowiedziane w tej serii, wszystko co Araragi zrobił, czego doświadczył prowadzi do tego pytania.

Urzekło mnie jak doświadczanie tego anime wykracza poza sam seans i składnia do myślenia choćby przez szukanie odpowiedzi na jedno proste pytanie.

Nic o nim nie napisałem więc chociaż wrzucę obrazek.

Nad Monogatari można się rozwodzić godzinami, analizować sezony, bohaterów, a nawet tak proste rzeczy jak openingi i endingi. Uważam jednak, że nie warto gdyż jak już napisałem seria ta jest doświadczeniem, a doświadczenie najlepiej jest odczuć na własnej skórze. Suchy tekst nie jest w stanie oddać ogromu drobnych elementów, które budują ten wyjątkowy spektakl. Moje wypociny są pewnie chaotyczne, możliwe, że brzmią jak bełkot, ale nie jestem w stanie pisać czy nawet rozmawiać na chłodno o tej serii gdyż jest to dla mnie wyjątkowe objawienie, które będę wychwalał nawet jeśli kiedyś stwierdzę, że anime nie jest dłużej czymś dla mnie.

Polecam każdemu choćby spróbować zapoznać się z tą serią bo niewątpliwie warto zwłaszcza, że jest to anime bardzo konsekwentne i słowa wypowiedziane w 2009 roku mają znaczenie w najnowszym sezonie.


Pozdrawiam,
Grizz.

wtorek, 19 grudnia 2017

Szukając swojego miejsca w świecie, czyli zbyt długi tekst(by dało się to czytać) o Bakemono no Ko

"Nie wiedziałem, że Disney robi anime" - taka była moja pierwsza myśl gdy natrafiłem na AMV z Bakemono no Ko. Jak szybko się przekonałem nie byłem w tej myśli osamotniony, ale chyba jako jeden z nielicznych czekałem aż dwa lata, żeby przemóc się i zobaczyć czym pachnie to Disney like anime. Chciałbym, żeby Disney* robił takie filmy.


Bakemono no Ko to film anime z 2015 roku stworzony przez Studio Chizu, które w swoim dorobku ma jeszcze dość popularne swego czasu w Polsce Wilcze dzieci(najwidoczniej mają słabość do furry). Opowiada on o dziewięcioletnim chłopcu imieniem Ren, którego matka ginie w wypadku, ojciec z powodu rozwodu jest nieobecny w życiu chłopca i ten ma trafić do rodziny jego matki. Chłopiec wolałby zamieszkać ze swym ojcem i nie podoba mu się wyraźny sprzeciw rodziny, nie podoba mu się ignorowanie jego zdania, jego woli co doprowadza do ucieczki chłopaka. Błąkając się samotnie po Shibuyi spotyka w bocznej uliczce tajemniczą postać, która okazuje się być bestią - antropomorficznym niedźwiedziem imieniem Kumatetsu, który potrafi mówić i jego kompana(jak łatwo się domyślić on też jest bestią). Potwór, któremu twardy charakter chłopaka najwyraźniej się spodobał proponuje by Ren poszedł z nim. Towarzysz bestii starając się wybić mu ten pomysł z głowy odprowadza go jak najszybciej od chłopaka. Ren zaintrygowany dziwnym spotkaniem rusza śladami dwójki potworów i wkrótce trafia do świata znajdującego się gdzieś obok świata ludzi, do świata zamieszkałego w całości przez antropomorficzne zwierzęce istoty.

Ważnym elementem kultury mieszkańców dziwnego świata są sztuki walki i jak szybko dowiaduje się młodzieniec, Kumatetsu jest uważany za jednego z najsilniejszych wojowników, a ten z pewnych powodów postanawia uczynić z chłopaka swojego ucznia. Cały szkopuł w tym, że charakter Kumatetsu jest zasadniczo bardzo podobny do charakteru Rena i spotkanie dwóch tak skrajnie i absurdalnie upartych jednostek nie wróży stworzenia zdrowej relacji pomiędzy mistrzem i jego uczniem.

Ponoć wzajemny szacunek to podstawa.

Cały film stoi na tej dość burzliwej relacji bestii i chłopaka. Obaj są do siebie tak bardzo podobni, że nie potrafią współgrać. Jednakowoż motyw mistrza i ucznia, dążenie do stania się silniejszym jest tylko pretekstem, szkieletem na którym zbudowano historię o poszukiwaniu swojego miejsca w świecie, o potrzebie posiadania kogoś dla kogo jest się ważnym. Ren w bardzo młodym wieku stracił oboje rodziców, doznał przez rodzinę swojej matki swoistego upokorzenia gdy potraktowano go jak przedmiot którego zdanie się nie liczy. Kumatetsu od zawsze był sam - nie miał wzorców, całą swoją siłę, swoje zdolności wypracował od zera. Historia w Bakemono no Ko to opowieść o dwóch bliźniaczych duszach zniszczonych przez samotność, które powoli odkrywają posiadanie kogoś ważnego w swoim życiu.

Nie da się ukryć, że nie jest to anime w żaden sposób odkrywcze, ale jest to anie bardzo kompetentne. Nic tutaj nie bierze się od tak, relacja dwójki bohaterów jest burzliwa, całe wzajemne uznanie i szacunek, więź która końcu się pojawia cały czas kształtuje się na naszych oczach. Bardzo podoba mi się, że nie jest tutaj dokładnie określone kto tak na prawdę jest mistrzem, a kto uczniem - każdy z dwójki głównych bohaterów daje coś od siebie drugiemu przez co obaj wzrastają, dojrzewają, stają się kompletni. Początkowa i długo trwająca burza staje się w końcu harmonią.

Jak na anime, w którym mogłoby się wydawać ważną rolę będzie odgrywać walka tej jest tutaj stosunkowo niewiele.

Skoro już na wstępie wspomniałem o Disneyu to wypada jakoś rozwinąć temat. Dlaczego gdy zobaczyłem AMV pomyślałem co pomyślałem? Odpowiedź jest bardzo prosta - to anime wygląda jakby wyszło od Disneya, albo przynajmniej od ludzi, którzy dużą część swojego życia spędzili pracując dla Disneya. Antropomorficzne zwierzęta to coś co najbardziej rzuca się w oczy, ale przecież w "typowym" anime też często się to spotyka więc opieranie swoje zdanie na tylko tym jest płonne. Prawda jest taka, że pierwszym co sprawiło, że pomyślałem o ww. studiu to projekt Rena - kształt twarzy czy kończyn jest bardzo Disneyowski, animacje i ekspresja na twarzach postaci też jest czymś co nieco bardziej przywodzi na myśl zachodnie animacje niźli produkcje z kraju kwitnącej wiśni.

Niemniej uważam, że ten film jest o wiele bardziej kompetentny niż produkcje giganta zachodniej animacji. które miałem okazję oglądać. Historia jest spójna i pomimo zwierzęcych postaci nie jest naiwna. Oglądając produkcje Disneya zawsze miałem wrażenie, że oglądam coś co ma wyrobić w młodych ludziach jakieś wartości, a oglądając ten film czułem, że jest to animacja, która ma zweryfikować u starszych to jak postrzegamy kształtowanie ludzi przez społeczeństwo. Nie oszukujmy się, że nie jest tak iż w tych czasach podstawą jest indywidualne dążenie do sukcesu, że miejsce dla drugiej osoby jest sukcesywnie wypierane przez "ważniejsze" osobiste cele.

Nie samą historią jednak film stoi. Strona artystyczna też jest bardzo dobra. Kreska nie jest może tak efektowna jak choćby w produkcjach Shinkaia, ale jest ładna i spójna(u Shinkaia np. postacie znacznie odcinają się od teł), kolory są odpowiednio stonowane. animacje są płynne i dopracowane i nawet cgi jest tak dobrze zrobione, że nie przeszkadza, a nawet wzbogaca całość.  Jestem osobą dość mocno negatywnie nastawioną w stosunku do cgi, ale tutaj nie wypada mi narzekać. Bywają również momenty zrobione tradycyjną animacją, które piękne - małe rzeczy, które mogę spokojnie stawiać na równi z tłami Shinkaia(ciężko się do niego nie odnosić jeśli chodzi o filmy anime). Sceny walki są zadziwiająco dość spokojne jak na setting fantasy, nie mamy tutaj postaci latających w przestworzach z prędkością dźwięku, strzelającymi laserami z oczu, biegającymi po suficie. Co prawda element nadnaturalny również jest taj obecny, ale aż do końca nie gra on zbyt znaczącej roli i jest to jedyna rzecz do której mogę się przyczepić - trochę burzy odbiór całości na sam koniec. Wszelkie obecne dotychczas walki były bardzo naturalne, a przez to, że otaczała je ciekawa aura spokoju każdy cios był wręcz wyczuwalny, a dokładna i płynna animacja tylko potęgowała ten efekt. Na sam koniec rzucono coś mocno odmiennego. Nie twierdzę, że zrobiono co zrobiono źle, ale uważam, że całkowicie niepotrzebnie. Muszę jednak oddać, że wygląda to cholernie ładnie.

Grafika użyta jako łamacz kolumny tekstu.

Ścieżka dźwiękowa jest i ładnie się komponuje. Zawsze ciężko jest mi pisać o udźwiękowieniu gdyż o ile ścieżka dźwiękowa nie jest "od czapy", albo nie wybija się jakoś wyjątkowo to odbieram ją jako integralną część całości, coś bez czego całość byłaby mocno niekompletna, coś czego brak na pewno byłby łatwo zauważalny, ale zarazem coś tak subtelnego, że łączy się od razu z całością. Przesłuchałem jednak ost w trakcie pisania tego tekstu i muszę przyznać, że jest bardzo dobry. Nie jest to może najlepszy soundtrack z anime jakie było mi dane słuchać, ale nie można odmówić Takagiemu Masakatsu talentu. Jest tutaj niewiele prostego "plumkania", które - ehhh znowu to robię - jest dość wyraźnie obecne choćby w Kimi no Na wa, za to jest tutaj większość kompletnych utworów. Podoba mi się, że utwory same w sobie przy słuchaniu potrafią oddać nastrój i uczucia towarzyszące sensowi - razem z obrazem robią świetną robotę, ale jednak potrafią same być czymś kompetentnym. Z sountrackami mam często ten problem, że pomijając utwory z wokalem ciężko mi ich słuchać. Często same dźwięki bez obrazu wydają mi się niekompletne. Tutaj tego nie czuję i bardzo przyjemne jest słuchanie tych utworów.

Warto dodać, że robota aktorów głosowych została świetnie wykonana. Przeglądając ich strony na malu zauważyłem, że sporo postaci nie ma zbyt dużego dorobku jako seiyu, a mimo poradzili sobie doskonale.

***

No i znowu tekst wyszedł zbyt długi. Podsumowując, Bakemono no Ko to produkcja bardzo dobra, którą warto obejrzeć. Produkcja kompetentna, spójna, taka która wie czym chce być od początku do końca i mimo iż może przywodzić na pierwszy rzut oka produkcje Disneya jest od nich znacznie dojrzalsza. Gorąco polecam każdemu.


Pozdrawiam,
Grizz.




A tu macie ending song z tego filmu. Coś ostatnio Mr. Children jest w modzie.


*Słowo "Disney" i odmiany padły w tym tekście stanowczo zbyt wiele razy. Dobrze, że nie jest to recenzja bo zasługiwałbym na śmierć za tak haniebne porównanie.

wtorek, 10 października 2017

Spętani przeszłością. Krótko o Koe no kotachi.

2016 był bardzo szczodrym rokiem dla entuzjastów anime. Nie dość, że obrodziło wieloma seriami, które społeczność bardzo ciepło przyjęła, to w dodatku na gruncie filmów pełnometrażowych otrzymaliśmy przynajmniej dwie świetne produkcje. Jedną z nich, czyli Kimi no na wa, miałem przyjemność ugościć na tym blogu. Druga nie odbiła się tak szerokim echem poza kręgami fandomu, a powinna bowiem jest ona produkcją - w moim osobistym odczuciu oczywiście - o wiele ważniejszą.


O ile Kimi było produkcją bardzo dobrze przemyślaną i zrealizowaną o tyle brak mi w niej głębi, czegoś co skłoniłoby widza do przemyśleń. Koe no kotachi skutecznie wypełniło tą lukę w mojej umęczonej duszy.

Akcja filmu rozpoczyna się gdy bohaterowie uczęszczają do szkoły podstawowej. Do klasy dołącza nowa uczennica Shouko Nishimiya, która jest osobą niesłyszącą. Niemal natychmiast staje się celem klasowego łobuza Shouya Ishidy. Jak łatwo się domyśleć jej szkolne życie nie należało do najłatwiejszych i mimo usilnych starań by dopasować się do reszty została skutecznie wyalienowana. Po serii nieprzyjemnych zdarzeń Nishimiya zmienia szkołę, a cała wina zostaje zrzucona na Ishidę - nawet przyjaciele odwracają się od niego obarczając do pełnią odpowiedzialności za cierpienia Shouko mimo iż ich bierność też miała na wszystko znaczący wpływ.

Odtrącony chłopiec dorasta pokutując samotnością. Akcja przenosi się do czasów liceum kiedy to znów spotykamy Ishidę - dojrzałego i świadomego swego swych błędów - domykającego pewne sprawy. Spotykamy go w dniu, w którym postanowił zebrać się na odwagę by przeprosić Nishimiyę(nauczył się w tym celu języka migowego) za swe grzechy. Ma to być kulminacyjny moment jego życia, moment do którego dojrzewał wiele lat.

W tym miejscu zakończyłaby się spora część filmów czy seriali. Mamy grzech, pokutę i rozgrzeszenie. Byłem zaskoczony, że film zleciał tak szybko, aż zobaczyłem, że pozostała mi ponad godzina seansu. Cóż jeszcze było do pokazania? Sporo.

Tutaj zaczyna się strefa spoilerów, więc jeśli nie oglądałeś/oglądałaś tego filmu to polecam nie czytać dalej. Serio. Obejrzyj film i wróć jeśli chcesz, ale nie czytaj tego teraz.


Te około 40 minut filmy było właściwie tylko wstępem do właściwej treści. Rzecz nie tyczy się samego grzechu jako takiego, ale tego co on spowodował, co zniszczył i co zbudował. Cała historia z podstawówki największe piętno odcisnęła oczywiście na dwójce głównych bohaterów, ale nie tylko. Każda postać, która brała większy bądź mniejszy udział w wydarzeniach sprzed lat dotknął ten sam problem - zostali zniewoleni przez przeszłość. Każdy miał oczywiście swoją wizję tego co się działo i jak to właściwie wyglądało.

Ishida cały czas przeżywa efekt swoich działań. Nie chodzi bynajmniej o sam efekt odrzucenia bo dzięki temu zrozumiał swoje błędy. Najbardziej cierpi dlatego, że uświadomił sobie jak destrukcyjny wpływ miał na cudze życie. Z biegiem czasu rozumie, że jedyne czego Nishimiya chciała to być akceptowaną w nowym otoczeniu, że usilnie starała się by być traktowana normalnie, a on jej brutalnie to odebrał. Nie chodzi o jego komfort, ale o to, że odebrał go komuś kto w żaden sposób na to nie zasłużył. Co ważne w pewnym momencie dowiadujemy się, że Nihimiya czuje się tak samo, uważa, że to przez nią życie Ishidy potoczyło się takimi torami, ale o tym za chwilę.


Jest pewna kwestia, która wywarła na mnie największy wpływ podczas seansu. Bardzo dobrze pokazano samobójców.

Po timeskipie poznajemy Ishidę domykającego swoje życie. Moment przeproszenia dziewczyny miał wszystkiego dopełnić, miało być ostatnią sprawą do załatwienia w jego życiu. Po tym wydarzeniu był gotów się zabić. Chciał skoczyć z mostu. 
Mamy tutaj nieco stereotypowy, ale niemniej dokładny, jeden z profili samobójców. Człowiek kończy co warte zakończenia, zostawia list bądź inną wiadomość i odbiera sobie życie. Taki obraz zazwyczaj mamy przed oczami jeśli słyszymy hasło "samobójca", taki obraz wykreowały w nas media i takim schematem chcąc nie chcąc podążamy. Czy dojdzie do odebrania sobie życia czy nie jest już inną kwestią, ale przedstawienie tego w taki sposób jest w tym anime bardzo ważne by wzmocnić efekt poznania drugiego "schematu".

Wspomniałem, że Nishimiya uważała, że swoją osobą, pojawieniem się w klasie Ishidy zniszczyła jego życie. W końcu gdyby jej nie było reszta nie odwróciłaby się od chłopca, prawda? Oczywiście, że jest to bzdurne myślenie, ale bywa, że tak właśnie ludzie myślą. Zbyt wiele pozornie błahych rzeczy wyolbrzymiamy do rangi dramatu. Tak właśnie jest w przypadku tej dziewczyny, która była tak czysta i niewinna, że widziała swoją winę tam gdzie jej nie było.. i to ją niszczyło. W jej przypadku było jednak inaczej niż w przypadku Ishidy, ona trzymała wszystko w sobie. Nie dawała znaków, nie mówiła o tym. Na co dzień wesoła, zwykła(pomimo dysfunkcji) nastolatka kryła w sobie mrok, który ją pożerał. Nikomu nic nie mówiła bo nie chciała nikogo martwić, to przecież jej grzechy, nie chciała znów nikomu niszczyć życia, chciała by każda bliska jej osoba mogła cieszyć się swoim życiem, by nie musiała się o nią martwić. Dlatego postanowiła zabić się w ciszy i samotności. 

Doceniłem, że kwestię samobójstwa potraktowano tak dokładnie i pomimo błahości bodźców skłaniających do odebrania sobie życia, nie potraktowano całości problemu jako czegoś mającego wzbudzić w widzu "feelsy". Cieszę się, że tak dobrze pokazano "cichego samobójcę" - człowieka, którego możemy widzieć każdego dnia, który może radośnie się śmiać, który zawsze wyglądał nam na wiecznie szczęśliwego, człowieka, który za maską uśmiechu jest zniszczony, który tak jak bohaterowie tego anime jest opętany przez przeszłość i nie potrafi zerwać łańcuchów, które go niewolą. 

Kwestia działania takich osób to materiał na dłuższy wywód, a ma być to krótki tekst o bardzo dobrym filmie. 


Audiowizualnie jest poprawnie. Kreska jest ładna i dokładna, a muzyka jest i dobrze komponuje się z całością. Podobnie jak w przypadku Kimi no na wa ten film broni się treścią samą w sobie, a nawet robi to dużo lepiej, ale to już kwestia scenariusza.

Słowa uznania niezaprzeczalnie należą się Saori Hayami podkładającej głos pod postać Nishimiyi. Świetnie oddała to jak próbują mówić osoby niesłyszące. Zawsze doceniam aktorów głosowych potrafiących dostosować się do roli, oddać emocje, ale czegoś takiego jak w tym przypadku jeszcze nie słyszałem.

Kończąc dodam, że mam nadzieję iż ten film nie tylko poszerzy ludzką świadomość na temat samobójstwa, ale również pomoże wielu tym, którzy się z tym borykają zrzucić niewolące ich pęta i ruszyć dalej tak jak udało się to bohaterom filmu. Nie będzie oczywiście łatwo, ale gra jest warta świeczki.

Zapomniałem wspomnieć o jednej sprawie. Można by zadać pytanie dlaczego niepełnosprawną dziewczynkę umieszczono w klasie ze zdrowymi dziećmi. Według mnie ma to rolę symboliczną i ma za zadanie ukazać problem wyalienowania ze społeczeństwa ludzi niepełnosprawnych. Jest wielu, który starają się żyć normalnie, którzy mimo niebanalnych problemów chcą być traktowani jak normalni ludzie, ale społeczeństwo zamiast widzieć to co mają, widzi to czego nie mają. Społeczeństwo ludzi "idealnych" boi się "wybrakowanych" egzemplarzy i to anime stara się to pokazać. Może nowe pokolenia staną się bardziej otwarte. Mam taką nadzieję.


Pozdrawiam,
Grizz.

piątek, 15 września 2017

Kimi no Na wa - bardzo dobry film z potencjałem na średnią serializację

Chcąc jak najbardziej odsunąć w czasie moment kiedy sięgnę po ostatnią część Kizumonogatari postanowiłem sięgnąć po coś innego. Padło na Kimi no Na wa, o którym w fandomie było głośno. Hype na ten film był tak wielki, że planowałem nigdy się za to nie zabrać - staram się unikać wyhypowanych rzeczy gdyż bardzo często wychodzi na to, że opinie były mocno przesadzone. Czy Twoje imię też jest tylko ładnie pomalowaną wydmuszką? O dziwo nie.


W tym filmie można było zepsuć wiele. Ba, można było zepsuć wszystko. Gdyby tylko nieco popsuć proporcje to film mógłby stać się albo głupiutką komedyjką, albo głupiutkim ecchi. Historia o próbie oszukania przeznaczenia mogłaby stać się tylko mało ważnym tłem dla lawiny wtórnych gagów. Na szczęście Makoto Shinkai okazuje się być człowiekiem z bardzo dobrym poczuciem równowagi.

Kimi no Na wa opowiada historię dwójki młodych ludzi, którzy nie znają siebie, nie wiedzą o swoim istnieniu, żyją w miejscach, które nie mają ze sobą właściwie nic wspólnego. Mieszkająca w niewielkim miasteczku Mitsuha Miyamizu i Taki Tachibana, który mieszka w Tokyo, budząc się pewnego poranka odkrywają, że zamienili się ciałami. Nie wiedzą, że to wydarzenie jest początkiem rozpaczliwej pogoni za zmianą przeznaczenia.


Tutaj należy się zatrzymać i nie brnąć dalej w fabułę gdyż jest ona najmocniejszą stroną tego filmu. W teorii każdy film powinien bronić się fabułą, ale nie oszukujmy się, nie zawsze tak jest. Tutaj historia została poprowadzona fenomenalnie i mimo, że motyw zamiany ciałami nie jest czymś odkrywczym i faktem jest, że bardzo łatwo zmienić to w infantylną rozrywkę dla mas, postarano się by ostateczny wydźwięk nie okazał się czymś płytkim. Dodam jeszcze, że moment kulminacyjny był pierwszą od dekady rzeczą w anime, która na prawdę mnie zaskoczyła.

Strona audiowizualna jest dobra, ale daleko jej do czegoś więcej. Kreska jest całkiem ładna i solidna, dobrze operowano światłem i kolorami, ale w moim odczuciu - zwłaszcza po wcześniejszym obejrzeniu dwu części Kizumono - jest zbyt zwyczajna. Brak tutaj czegoś charakterystycznego, jakiegoś elementu, który w zestawieniu z innymi filmami krzyczałby "JESTEM FILMEM MAKOTO SHINKAIA! TO O MNIE WSZYSCY MÓWIĄ!". Ścieżka dźwiękowa jest. Poza kilkoma piosenkami od Radwimps  i może dwoma innymi utworami OST nie prezentuje się zbyt ciekawie, ale przecież nie musi, to nie muzyka ma tutaj grać pierwsze skrzypce.


Nie sposób zbytnio rozpisywać się na temat tego filmu gdyż każde słowo mogłoby być potencjalnym spoilerem i mimo iż nie jestem z tych, którzy za spoilery mogą ukrzyżować, nie zmienia faktu, że w mojej ocenie ten film należy odkrywać indywidualnie.

Nie omieszkam jednak nadmienić dlaczego w tytule postu napisałem "[...]z potencjałem na średnią serializację". Chodzi mi głównie o motyw zamiany ciałami, który w filmie został potraktowany dość po macoszemu. Taka praktyka, aż prosi się o to by pokazać więcej. W filmie nie było na to miejsca - po pierwsze ograniczenia czasowe, po drugie straciłby na tym mocno wydźwięk całości. W takim przypadku na przeciw mógłby wyjść serial, który mógłby ten wątek znacząco rozwinąć. Mam nadzieję, że serial nigdy nie powstanie. Byłby co najwyżej średni i mógłby całkowicie zepsuć wizerunek filmu. Stałby się tym o czym wspominałem na początku tekstu - głupiutką komedyjką z lawiną wtórnych gagów.

Niech Kimi no Na wa pozostanie bardzo dobrym filmem i niczym więcej, niczym mniej.


Pozdrawiam,
Grizz.









Film kończy się pięknie naiwnym happy endem, który porusza bardzo wrażliwą strunę moich przekonań. Nie dajmy sobie wmówić, że coś musiało się wydarzyć.

"Wasze życie należy tylko do was. Powstańcie i przeżyje je" ~Richard Rahl. 

czwartek, 25 sierpnia 2016

Piękny ten drugi sezon "Monogatari series"


Zbyt rzadko mam okazję oglądać takie perełki jak seria Monogatari. Wciąż nie mogę wyjść z podziwu jak Shaft potrafi bawić się formą przekazu tworząc coś co można śmiało określić jako dzieło sztuki. To już nie jest zwykłe anime, to niepowtarzalne doznanie.


Nie sposób powiedzieć cokolwiek odkrywczego o drugim sezonie Monogatari z racji tego, że wybitnie odkrywczy nie jest. Źle by było gdyby twórcy uznali, że ta seria potrzebuje czegoś odkrywczego. Jednakowoż to i tamto uległo rozwinięciu.

Najbardziej widać to w warstwie fabularnej. Nie małym zaskoczeniem było dla mnie gdy uświadomiłem sobie, że w Monogatari series: second season mam do czynienia z jedną, spójną historią miast kilku mniejszych luźno powiązanych jak w przypadku Bakemonogatari. Tak na prawdę mamy do czynienia z dwiema historiami, ale jedna z nich dzieje się równolegle do wydarzeń właściwych i ma być swego rodzaju konkluzją na temat Hanekawy.

Pomińmy jednak na chwilę kwestię Tsumasy i skupmy się na wątku właściwym. Znów mamy do czynienia z tzw. arcami, które w teorii wyznaczają podział fabularny na kilka postaci. W Bakemono podział był o tyle widoczny, że mimo iż wydarzenia działy się kolejno po sobie to wszystko miało jasny początek i koniec. Wiązało się to również z indywidualną stylistyką dotyczącą konkretnej postaci. Tutaj sytuacja ma się troszkę inaczej. W przeciwieństwie do pierwszego sezonu podział jest bardziej umowny i ma na celu raczej determinować pojawienie się pewnych postaci, miejsc, sytuacji i co się z tym wiąże - różnorodnej stylistyki.

Zastosowano tutaj "prawdziwy" wątek fabularny i wyszło to całości bardzo na plus. W poprzednim sezonie brakowało mi właśnie głównego wątku, który by wszystko spajał. Oczywiście ten swój swoisty podział bezdyskusyjnie miał pewien urok, jednak należę do ludzi lubujących się w historiach i w przypadku Monogatari series: second season mój głód historii został zaspokojony. Pomimo podziału na - nazwijmy to umownie - rozdziały, które sugerują odrębną tematykę to wszystko się ze sobą łączy, splata i w efekcie dostajemy ciekawie przedstawioną historię.

Ciekawym zabiegiem jest zaburzenie chronologii wydarzeń tak, że aby pojąć całość fabuły to widz jest zmuszony do poukładania sobie w głowie to co było dane mu zobaczyć. Nie jest to jednak "widzimisię" twórców, a fabularnie uzasadniony zabieg. Można BARDZO ogólnikowo określić, że fabułą sama siebie przestawia.

Nigdy zbyt wiele Kaikiego.

Od strony audiowizualnej jest świetnie. Troszkę boli mnie skąpo użyta stylistyka obecna w arcu Hitagi z Bakemono jednak jest to zrozumiałe ze względu na to, że Senjougahara nie dostała własnego czasu antenowego. Nie oznacza to oczywiście, że jest postacią nieistotną, ale stała się kimś kto jest na tym samym szczeblu fabularnej hierarchii, na którym był Meme w Bakemono. Przez przesunięcie jej na trochę inny plan, swój czas dostały inne postaci i tak oto mamy okazję podziwiać genialne stylizowane retrospekcje w opowieści o przeszłości Shinobu czy.. po prostu możemy podziwiać Kaikiego. Widać w tym jak znacząco został zwiększony budżet na Monogatari. Nie brakło oczywiście pewnych uproszczonych elementów przekazu, które stały się już znamienne dla tej serii, ale nie sposób nie dostrzec jak twórcy rozwinęli skrzydła. Warto nadmienić, że w końcu pojawiło się więcej postaci drugo czy nawet trzecioplanowych, które są ukazane w typowym dla Shafta, pełnym umowności stylu. Właściwie cały styl wizualny jest tutaj bardzo umowny i ta umowność jest piękna i niezwykle wiarygodna.

Nigdy nie przestanie mnie zadziwiać jak swobodnie Shaft miesza różne style.
Dźwięk też jest na na prawdę dobrym poziomie - począwszy o takich "pierdół" jak openingi i indingi, po zabawę dźwiękiem w dialogach, aż po OST, który jest na prawdę dobry, a w przypadku retrospekcji Shinobu jest wręcz świetny. No i OST Kaikiego też jest bardzo dobry i wyrazisty. Tak jak Kaiki.

Na uznanie zasługuje również opening do ostatniego "rozdziału" opowieści, który bardzo fajnie miesza oryginalny styl serii Monogatari oraz "alternatywną", oldschoolową kreskę. Niby taka pierdółka, a cieszy.

Twórcy wyraźnie wzięli sobie do serca znaczenie słowa "monogatari" i zaserwowali widzowi ciekawie prowadzoną, spójną historię z intrygującą formą przekazu. Chciałoby się powiedzieć o tym coś więcej, ale grzechem by było zdradzać więcej. Seria Monogatari jak na początku wspomniałem jest wyjątkowym doznaniem, które każdy powinien odczuć na sobie indywidualnie. Wiadomym jest, że nie każdemu przypadnie do gustu z racji swej nieco ekscentrycznej formie przekazu, jednak na pewno warto dać tej serii szansę. Dla tych jednak, którym przypadnie ona do gustu, zawsze będzie zajmować wyjątkowe miejsce w sercach pełnych miłości do japońskiej sztuki animacji.


Pozdrawiam,
Grizz

Rzeczony opening.



Nadszedł czas by wspomnieć o Hanekawie i jej historii. Fragment dotyczący Tsubasy dzieje się obok wydarzeń, w których bierze udział Koyomi co może zaskoczyć gdyż Araragi zawsze był integralną częścią wydarzeń związanych z Tsubasą.

Wydarzenia tutaj pokazane zamykają niejako wszystko to co zostało nam ukazane od Nekomonogatari kuro przez Bakemonogatari do chwili "obecnej". Historia Hanekawy zawsze była inna od reszty gdyż wiązała się tylko i wyłącznie z nią. W sumie to też z Araragim, ale to ona była źródłem, alfą, genezą tego co ją spotykało. Sposób ukazania jej historii zawsze też był inny niż w reszcie przypadków, a to dlatego, że narracja była bardziej bezpośrednia - historia nie była nam przez kogoś tam opowiedziana, a poznawaliśmy ją od źródła(czy to od Koyomiego czy Hanekawy bezpośrednio). Przez to też zawsze styl tej opowieści wydawał mi się niezwykle zwyczajny, ale tak miało być - miała to być historia bardzo dosłowna.

Arc Hanekawy jest też o tyle istotny, że skupia się na czymś innym niż główny wątek. Ile razy oglądając anime mieliśmy pokazany po prostu strumień wydarzeń związanych wyłącznie z głównym bohaterem, jednym wątkiem itp.? Ile razy było nam jednak dane poznać to co przeżywają inne postaci? Ten arc świetnie pokazuje, że może istnieć coś poza głównymi wydarzeniami co może być interesujące i w jakiś sposób istotne.

Wątek, można by rzec, poboczny jest jednak istotny w kontekście ogółu postaci jakie było dane nam poznać bo niezwykle ludzki i doczesny.

piątek, 19 sierpnia 2016

Dzisiaj o Ano Natsu de Matteru i "świadomości" anime


Po tym jakże pięknym Guilty Crown, które wywarło na mnie tak piorunujące wrażenie miałem ochotę obejrzeć coś takiego zwykłego, prostego, może lekko głupawego. Chciałem coś co pozwoli mi zapomnieć o tym rozczarowaniu. Pomyślałem "chciałabym obejrzeć coś jak Onegai Teacher". Ano Natsu de Matteru właśnie to mi dało.


No może nie dokładnie dało to co Onegai Teacher i to nie ze względu na ogólnie panującą opinię - błędną zresztą - ale ze względu na to, że jest to anime bardziej przemyślane. Tak po za tym to niemalże kreska w kreskę OT.

Historia opowiada o licealiście Kaito Kirishimie, któremu spada na głowę statek kosmiczny niemalże go zabijając. Jakimś "cudem" przeżywa i zapomina o tym wydarzeniu. Później, testując znalezioną na strychu kamerę, należącą niegdyś prawdopodobnie do jego dziadka, zauważa urodziwą niewiastę Ichikę Takatsuki, która znacząco odmieni nieco zbyt monotonne życie naszego bohatera. Kaito postanawia nakręcić ze swymi przyjaciółmi Kanną Tanigawą, Tetsurou Ishigakim, Mio Kitaharą film, a Ichika zostaje w to oczywiście zaangażowana jako główna bohaterka powstającej produkcji. Jak można się spodziewać po autorach anime Ichika okazuje się być kosmitką i w wyniku kilku "nieprzemyślanych" słów wprowadza się do domu Kaita.

Brzmi znajomo? Onegai Teacher z tym, że zamiast nauczycielki mamy licealistkę. Głupio by było pisać coś więcej o fabule gdyż tak jak w przypadku OT przez całą serię mamy jej na prawdę niewiele, całość opowieści zamknięta jest w dwu może trzech odcinkach i nie jest to wbrew pozorom złe. Cały tok wydarzeń skupia się kwitnącym uczuciu Kaita i Ichuiki oraz wszechobecnym tsunderyzmie. Poza jedną bohaterką, każda istotna postać w tym anime jest tsundere, ale takim dobrym powiedzmy, że "staroszkolnym" tsundere. Bohaterowie zachowują się bardzo podobnie jak w Onegai - ten chce być z tą, ta z tym i robi się taki łańcuszek wzajemnych ochów i achów co oczywiście koliduje z tym co czuje inna postać. Nie jest to jednak jakoś wyjątkowo "nachalne", nie odrzuca, ale dlaczego to wyjaśnię za chwilę.

Audiowizualnie jest na porządnym poziomie - kreska jest przyzwoita, żywe kolory, animacje też nie są uderzająco kulawe. OST jest całkiem przyjemny choć nie wybija się - ot, pasujące do całości utwory. Opening brzmi bardzo podobnie do tego z Onegai Teacher i poza jednym, troszkę irytującym dźwiękiem jest to bardzo przyjemna piosenka. Endging wypada nieco lepiej ze względu na spójność melodii.

Czyżbym troszkę zbyt wiele przyrównywał Ano Natsu de Matteru do Onegai Teacher? Nie. Jeśli ktoś oglądał to drugie to na pewno nie umknie jego uwadze jak podobne są te oba anime. Mogę pokusić się o stwierdzeni, że Ano Natsu to takie OT dla ludzi, którym nie podobało się Onegai. Gdybym nie przeczytał wcześnie, że to anime stworzyli ludzie odpowiedzialni za OT to uznałbym to za bezczelny plagiat.

Mimo iż nie jest to nic odkrywczego, zachwycającego, jakoś specjalnie porywającego to muszę przyznać, że Ano Natsu de Matteru to na prawdę dobre anime przy którym bawiłem się naprawdę dobrze. Mogę z czystym sensem polecić je każdemu.


Dlaczego tak bardzo mi się podobało to anime? Z tego samego powodu z jakiego podobało mi się Konosuba czy osławione Onegai Teacher - to anime jest po prostu "świadome" tego czym chce być.Nie ma tutaj żadnych zbędnych treści, ukrytego przekazu, morału itp. Skąpa, prosta fabuła, którą można streścić w dwóch odcinkach? Tak miało być. Bohaterowi, którzy są bardzo prości, momentami głupawi, aż do przesady trunderowaci? Tak miało być.

Twórcy dokładnie wiedzieli jakie anime chcieli zrobić. Miało być to prosta, romansikowa, lekka historia przy której można się od czasu do czasu uśmiechnąć. Nic co zmusiłoby do refleksji, nic wzruszającego, bez prób przekazania ważnych wartości. Stworzyli to co zamierzali. Tak samo jak w przypadku Konosuby czy Onegai Teacher. Brak zbędnych treści, dokładnie to co miało być.

To jest czynnik, który definiuje dobre anime. Anime musi być świadome tego jakie chce być. Jeśli twórcy na siłę kombinują, wplatają coś bez przemyślenia czy to pasuje, czy to ma jakikolwiek sens, czy nie będzie kolidować to z ogólnym obrazem to nie wyjdzie z tego nic dobrego. Wszystko musi być bardzo dobrze przemyślane od początku do końca. To dlatego tak uwielbiam FMA:Brotherhood, Tengen Toppa Gurren Lagann czy Stens;Gatei - te serie są do perfekcji przygotowane, jest w nich dokładnie to co powinno być. Dlatego też mam tak ogromną niechęć do Tokyo Ghoul czy też Guilty Crown - twórcy chcieli więcej niż mogli bądź powinni.

Jestem bardzo wybrednym widzem, dopatruję się nieścisłości, zwracam uwagę na szczegóły. Przez niemal dekadę oglądania "chińskich bajek" zrozumiałem, że anime nie muszą być wcale ambitne by było dobre. Nie wiem czym jest to spowodowane, może tym, że "na zachodzie" anime uchodzi za takie nie mainstreamowe medium pokazujące bardzo wartościowe treści. Może twórcy to dostrzegli i zaczęli się bardziej starać, a może powód jest zupełnie inny. Niemniej jednak nauczyłem się doceniać proste historyjki jak np. Ano Natsu bo takie najczęściej są samoświadome co czynie je naprawdę dobrymi. Nigdy nie będą mogły stawać w szrankach z anime takiego kalibru jak np. FMA:Brotherhood, ale przecież wcale tego nie chcą. Są jakie są, niczym więcej, niczym mniej.

Istnieje też możliwość, że tłumaczę to sobie tak tylko dlatego, że szukam uzasadnienia dlaczego jestem jedną z dwóch osób na świecie lubiących Onegai Teacher.

poniedziałek, 25 lipca 2016

Guilty Crown - dlaczego? po co? jak?



Po obejrzeniu jednego z najlepszych anime jakie miałem niewątpliwą przyjemność oglądać, tj. Shigatsu wa Kimi no Uso chciałem sięgnąć po coś innego, lżejszego. Miałem ochotę na prostą fabularnie bijatykę. Sięgnąłem po Guilty Crown. Nie wymagałem wiele, nie oczekiwałem czegoś wybitnego. Nawet moje proste i niezwykle płytkie oczekiwania okazały się wygórowane.

Ale co tu właściwie spoilerować?

Dziesięć lat przed aktualnymi wydarzeniami na ziemię spadł dziwny kryształ, który okazał się źródłem wirusa, który zmieniał ludzi w kryształ. Po tragicznym wydarzeniu jakim było tzw. Lost Christmas, będącym gwałtownym atakiem owego wirusa Japonia stała się krajem przez ów wirus opanowanym. W pewnym momencie pojawia się organizacja, która wynalazła szczepionkę i dzięki swojemu PRowi przejęła władzę w kraju.

Aktualnie mamy rok 2039. Młody bodajże 17 letni młodzian zwący się Ouma Shu trafia na uciekającą dziewczynę, która jest notabene wokalistką popularnego w sieci zespołu Egoist. Dziewczyna ta nazywa się Yuzuriha Inori i okazuje się należeć do niezwykle tajemniczej organizacji, która jest tak tajemnicza, że wszyscy o niej wiedzą zwącej się Funeral Parlor(albo w innym tłumaczeniu Undertaker). Inori ucieka przed ludźmi z GHQ(to ta organizacja rządząca) gdyż jest w posiadaniu ampułki z czymś w rodzaju substancji, która wstrzyknięta daje człowiekowi niesamowitą moc wyciągania z ludzi(ale tylko ludzi do 17 roku życia) tzw. Voidów czyli fizycznej manifestacji serca(takiego w rozumieniu mentalnym). Jak nie trudno się domyślić Shu ratując Inori wchodzi w posiadanie tej mocy i zaczyna się piękna, romantyczna, pełna zapierających dech w piersi momentów przygoda nowego obrońcy sprawiedliwości.


Tak na prawdę to nie. Teraz zaczyna się komedia pomyłek. Shu pomimo oporów dołącza do organizacji do której należy Inori. Walczy z GHQ mimo swoich wątpliwości. W końcu zmienia zdanie i "uświadamia" sobie, że GHQ planuje coś złego, zakochuje się w Inori, chce i nie chce jednocześnie. To jeszcze nie jest najgorsze. Pierwsze 12 odcinków ma jeszcze jako taką ciągłość i minimalne ilości sensu i czegoś w rodzaju logiki. Mamy głównego bohatera - zbawcę, mesjasza czy coś, mamy złą i dobrą organizację, bohater udaremnia plany tej złej, mamy obiekt westchnień bohatera i tragiczną śmierć przyjaciela. Jeśli pominąć dziury fabularne, doczepianie wątków, które są właściwie zbędne(choć mają jakiś tam sens) to dostajemy mocno średnie anime akcji z supermocami.

Na tym etapie można się jeszcze pokusić o stwierdzenie, że jeszcze się to klei. O ile zazwyczaj uważam, ze 12 odcinków to bardzo mało bo mocno ogranicza to co mogą przedstawić twórcy i poza sytuacjami gdzie anime ma tylko zachęcić do sięgnięcia po mangę, albo ma wybadać odbiorców pod kątem kolejnych sezonów to w tym przypadku akurat tyle wystarcza. Prosta fabuła z prostymi postaciami, wszystko ukazane, więcej nie potrzeba. Jeśli tutaj anime by się skończyło to mógłbym śmiało powiedzieć, że nie było takie złe.

A dam taki obrazek bo czemu nie.

Twórcy jednak pomyśleli, że genialnym ruchem będzie pociągnąć to dalej. Ale wiecie co? Nie było. W tej drugiej części, której zarys fabularny pominę dostajemy rozchwianego emocjonalnie Shu, który najpierw chce być takim dobrym, ale potem stwierdza, że w sumie nie, ale potem jednak tak. Dostajemy też Inori z leciutko mroczniejszą stroną(to akurat jest w miarę ok) oraz kolejną, ogromną porcję bezsensownych, niemających żadnego sensu momentów, doklejanych na siłę sytuacji, idiotycznych zachowań. Ta "część" to taka mieszanka całkowicie nie pasujących do siebie elementów. próbowałem to sobie poukładać, zrozumieć, znaleźć połączenie pomiędzy wątkami, ale poddałem się. Nie ma żadnych połączeń - to wszystko działa na zasadzie "bo tak". Twórcy chcieli coś tak i dali.  Nie ma tutaj spójnej fabuły, jest za to zlepek czegoś. Nie rozumiem jak można spieprzyć coś tak prostego w założeniu.

Przez całe anime przewinęły się może z sześć postaci które mnie nie irytowały. Reszta postaci, albo miała całkowicie nielogiczne, irracjonalne zachowania, albo nagle, bez żadnych przesłanek całkowicie się zmieniały. Po raz drugi oglądając jakiekolwiek anime, miałem prawdziwą ochotę by główny bohater zginął. Niestety zginęła Inori. Może momentami była irytująca tym swoim ciągłym "Shu, Shu, Shu, Shu, Shu", ale nie była tak płynną postacią jak wybawca świata Ouma. Z dwojga złego już wolałbym by przeżyła kobieta.



Bardzo nieadekwatnym stwierdzeniem jest powiedzieć, że to anime jest płytkie. Nie, to anime nie ma dna i zapada się w otchłań głupoty i bezsensownie podjętych przez twórców decyzji.

Nie wszystko jednak jest takie złe. Graficznie nie jest źle - kreska i kolory są ok, walki wyglądają całkiem ładnie pomimo iż są strasznie krótkie(ale hej, ja ciągle czytam Fairy Tail więc krótkie walki nie są mi straszne), animacje tych wszystkich nadnaturalnych elementów też są całkiem porządnie wykonane.

Niewątpliwie najlepszą rzeczą jaka powstała w wyniku stworzenia tego potworka to zespół Egoist, który wyszedł poza ramy anime i działa do dzisiaj.

Czy mogę komuś polecić to anime? Stanowczo nie. Ani nie można tu uświadczyć ciekawej historii, ani zżyć się jakkolwiek z bohaterami, a dla samych scen akcji czy muzyki nie radziłbym po to sięgać. Już lepszym wyborem będzie oglądnąć jakieś AMVki, przesłuchać OST i zapoznać się z Egoistem na własną rękę.

Jeśli jednak już ktoś koniecznie chce to obejrzeć to radzę dać sobie spokój z próbami ogarnięcia tego rozumem, wyłączyć myślenie, nie zwracać uwagi na bzdurne dialogi, a już najlepiej przewijać spokojne momenty.

Kuriozalne jest jak bardzo spieprzono coś co można było zrobić dobrze. Zdarzyło mi się oglądać anime, które było bardzo podobne w założeniach i tam zostało wszystko poprowadzone tak, że bohaterowie byli ciekawi, fabuła intrygująca, świat barwny i efekt był więcej niż dobry. Dlaczego brak tutaj to nie wyszło? Jedyne co mi przychodzi do głowy to fakt, że scenarzysta musiał działać na własną rękę i nie miał żadnego materiału źródłowego(tak, jest to oryginalna seria studia Production I.G, które stworzyło na prawdę dobre serie).

Nie warto jednak nad tym dywagować. Anime jest po prostu słabe i można je śmiało postawić w jednym szeregu z takimi perełkami jak np. oba sezony Tokyo Ghoul.



Pozdrawiam,
Grizz.